poniedziałek, 17 września 2012

Maryja była nawiedzona i źle na tym nie wyszła.

Powinnam coś napisać. Powinnam, czy chcę?
Chcę.
Do tej pory czułam przynaglenie, żeby coś napisać, bo powinnam to zrobić. Próbowałam (nieudolnie) stworzyć coś mądrego w swojej głowie, szukałam inspiracji... Na nic. A teraz tak po prostu przyszła chęć, żeby coś napisać, coś od siebie.
Jak zwykle trudno zebrać mi myśli i zacząć tworzyć coś sensownego...

Nie rozumiem siebie, nie ogarniam, brakuje mi siły, a może właśnie nie brakuje?
Dziwna sytuacja jest ze mną. Bardzo dziwna.
Może od początku...
Urodziłam się 19 lat temu, tak, rocznik '93.
Przez 17 lat żyłam, jak typowy katolik w naszym kraju. Co niedzielę do kościoła, rano i wieczorem paciorek, czasami nawet nie. Nie zastanawiałam się na tym wszystkim głębiej. Bóg jest, no okej, pewnie jest, a może nie? Jako dziewczyna wychowana w chrześcijańskiej rodzinie swój obowiązek spełniałam i nie zastanawiałam się nad tym wszystkim.
Potem tak się w moim życiu wszystko potoczyło, że pojechałam na 1, 2, 3 rekolekcje... i w sumie nic. Dalej tego wszystkiego nie ogarniałam.
Wakacje 2010. Pamiętne. Wątpiłam wtedy bardzo mocno w istnienie Boga, straciła dla mnie sens ta teoretyczna wiara.
Rekolekcje, o św. Franciszku... i wtedy się wszystko zaczęło...
I trwa do dzisiaj :)
Uświadomiłam sobie, że tylko życie z Bogiem ma sens. I że tylko życie w Komunii z Nim może dać mi spokój i szczęście. Zrozumiałam, co to znaczy być letnim. Nie chcę tak być, to najgorsze co może być. Nie chcę i nie potrafię. Zimna? Próbowałam być, bardzo chciała... nie potrafię... Gorąca? Czysta abstrakcja, staram się do tego darzyć, stawiam sobie za cel, skutek? Marnawy. Odkąd to wszystko do mnie dotarło życie stało się zdecydowanie bardziej skomplikowane.

I w tym momencie znów nie mogę zebrać myśli, dochodzę do wniosku, że powinnam przestać pisać.

Albo nie...
Nie mogę dojść do porządku sama z sobą. Koniec z retrospekcją, skupmy się na teraźniejszości.
To jestem ja. Modlę się, bo wiem, że muszę, że jeśli przestanę to przepadnę. Ale żeby tak porozmawiać z Panem Bogiem i powiedzieć Mu, co mi leży na sercu to już nie. Za trudno.
Myślę o Nim, pewnie, że tak. Zawsze myślałam, chociaż były takie momenty, kiedy uparcie błagałam, żeby zniknął z mojego życia. Nie posłuchał, całe szczęście, że nie posłuchał.
Jak obecnie mają się sprawy? Po 8 miesięcznej nieobecności w KK powróciłam. Jak sobie radzę? Trochę lipnie, ale... w sumie trwam, więc to chyba dobrze, prawda? Nie odchodzę, nie płaczę, nie przestaję się modlić... Bywało gorzej, zwykle po kilku dniach odpadałam. Przestawałam się modlić, lądowałam na jakiejś imprezie. A teraz trwam od 23.08.12r.trwam. Hmm... może jeszcze sobie medal za to osiągnięcie zafunduję?
Robię to z obowiązku, bo nie chcę lądować znowu na dnie, bo chcę zawalczyć o swoje życie. Tak na serio. A to jest ciężkie... bardzo ciężkie... Mam nadzieję, że nagroda będzie naprawdę warta tych starań, jeśli ją zdobędę oczywiście ;]
Teraz opadam już z sił... Modlę się brewiarzem, bo wiem, że muszę się modlić. Na początku zrobiłam sobie piękny grafik modlitwy. Stosowałam się do niego przez jakieś 2-3 dni, ale to było do przewidzenia... czasami różaniec, czasami 'coś' innego... bo wiem, że muszę. że jeśli przestanę, nie pójdę do Komunii, a wtedy nastąpi schemat dziurawego buta. A tego nie chcę, naprawdę nie chcę, bo to jest jeszcze gorsze od walki o siebie samą, bo wtedy tracę samą siebie.
Tylko nie wiem, czy taka modlitwa się 'liczy'. Bo ja tak naprawdę w nią uciekam przed Panem Bogiem. Nie chcę z Nim rozmawiać, nie potrafię, nie umiem, boję się... i czuję, że coraz bardziej się zamykam. skomplikowane to wszystko. Okej, już po jutrzni, odbębnione, teraz jeszcze jakaś dziesiątka różańca w ciągu dnia i jesteśmy w domu, mam spokój.
Nie chcę tak, nie chcę...

Coś do posłuchania:
i myśl dnia dzisiejszego:




Maryja była nawiedzona i źle na tym nie wyszła.
                                                                                                                                                ( Robert „Litza” Friedrich)

PS
Tak oto powstała notka o wszystkim i o niczym.

7 komentarzy:

  1. Dzięki za odwiedziny :) Chyba będę do Ciebie zaglądać. Chyba każdy musi przejść ten ,,punkt krytyczny" między wiarą teoretyczną a wiarą wypływającą ze spotkania, doświadczenia Boga. Życzę Ci wytrwałości w dążeniu do Pana :) http://studentka-teologii.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  2. Part 1. Może Ci za bardzo tym nie pomogę, ale napiszę Ci w wielkim skrócie mój życiorys (w skrócie, bo planuję napisać świadectwo, którym mogłabym się podzielić z innymi na swoim blogu). Ok, a więc zaczynam: przechodziłam przez to samo, co Ty, dosłownie, niemalże 99% Twojego życia duchowego pokrywa się z moim, z tym, że ja nie pochodzę z rodziny ani głęboko wierzącej, ani też praktykującej (to jest ten 1% różnicy). Przez podstawówkę byłam dzieckiem wierzącym (na to miała wpływ moja babcia, nie rodzice), ale wiadomo jak wygląda wiara dziecka, pełna nadziei i "ślepego" zaufania, tzn. pozbawiona rozumowania czy też potrzeby rozumienia tego, w co wierzę. Dziecko się nie zastanawia, nie analizuje swojej wiary w sposób, w jaki robią to osoby dojrzałe tzn. w sposób świadomy.

    Sytuacja zmieniła się, gdy byłam w gimnazjum. Pewne przykre, a ciężkie doświadczenia (jak na tak młody wiek), sprawiły, że oddaliłam się od Boga, pozdejmowałam wszystkie "świętości", które miałam na ścianach, mówiłam, że Bóg jest mi obojętny, o ile w ogóle istnieje, rzuciłam w kąt, na religię chodziłam, ale nie udzielałam się zbytnio, zresztą wszyscy z klasy chodzili, to ja też. Przez kilka lat, aż do przełomu I/II klasy liceum byłam, czy też raczej uważałam się za ateistkę. Ale oto pewnego dnia, przydarzyło mi się coś, co dało mi do myślenia. Mogłam umrzeć, a jednak przeżyłam, miałam problemy, a poradziłam sobie z nimi (nie rozwiązałam ich wszystkich, ale przebolałam i zaakceptowałam stan rzeczy). Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ja właściwie jeszcze stąpam po świecie (?). Przecież miałam nie żyć, a jednak jestem (?) Jednocześnie w tym samym czasie byłam świadkiem nawróceń wokół siebie i wielu świadectw (nie słowem, ale czynem). W ludzkiej postawie zaczynałam dostrzegać jakiś pierwiastek boskości. W szkole były rekolekcje, więc poszłam. Padło jedno zdanie, które było dla mnie niczym chluśnięcie z wiadra zimną wodą prosto w twarz (ale w sensie pozytywnym, jak na przebudzenie). Zdanie brzmiało: "Boże, Twojej miłości nie da się ogarnąć rozumem, ponieważ kochasz nas wszystkich tak samo, a zarazem każdego z osobna, indywidualnie". Ot niby nic takiego, a jednak coś we mnie tknęło. Nie mogę powiedzieć kiedy konkretnie się nawróciłam, zresztą to był bardzo powolny i stopniowy proces. Potem, w drugiej klasie zmienił się mój katecheta. Powiedzmy, że nowy ksiądz przejął pałeczkę od poprzedniego, i tak właściwie to on stał się tym właściwym narzędziem w rękach Boga (księdzu i Jemu jestem bardzo wdzięczna- ksiądz odwalił kawał dobrej roboty, a Bóg wiedział, kogo wybrać). W całym tym czasie nawracania się, przeżywałam glorię w sercu. Modlitwa nabrała nowego znaczenia, dosłownie miałam hosannę pod sufitem, wtedy też pojawiły się w moje głowie myśli, czyby nie wylecieć kiedyś na misje. Wszystko było pięknie i po ponad półtora roku mojego błogostanu nastał kryzys- pierwszy kryzys od momentu świadomego przyjęcia wiary. Dostałam kolejną, ciężką lekcję życia, znacznie cięższą niż wtedy, gdy byłam smarkiem z gimnazjum, wszystko zwróciło się przeciwko mnie, znajomi odeszli, wszystko się sypało, nic nie szło w moim życiu tak, jakbym tego chciała, nawet z księdzem miałam problemy, był moim spowiednikiem, więc tracąc jego straciłam też przewodnictwo duchowe. Nie chodziłam do kościoła, chociaż w głębi serca coś mówiło mi, żebym tam wróciła- ale nie mogłam, zbyt dużo wątpliwości i cierpienia we mnie było, że nawet Bóg stał się kimś, z kim nie mam ochoty rozmawiać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Part 2. Myślałam, że Bóg mnie zostawił, chociaż w rzeczywistości, to ja Mu podziękowałam. Zrezygnowałam z Niego, chociaż zapewne to On był przy mnie wtedy, gdy inni mnie zostawili. Trwałam w tym stanie prawie rok. Kiedy nastąpił przełom? Jakoś w maju tego roku, gdy po obejrzeniu filmu "Ja Jestem" uświadomiłam sobie, Kogo mi brakowało. Brakowało mi żywego Chrystusa, brakowało mi Eucharystii, jedności z Bogiem. Zrozumiałam, że moje miejsce jest w Kościele, który pokochałam. Pojechałam na Lednicę, wyspowiadałam się ze wszystkich moich grzechów, przyjęłam Go- komunia przywróciła mi życie (duchowe, fizyczne w pewnym sensie też).

    Nastał nowy czas, zaczęłam poznawać nowych, życzliwych mi ludzi, zaakceptowałam, że tamci odeszli, zresztą zaakceptowałam, bo ich kocham (trzeba pozwolić ludziom odejść i wybaczyć im, nie mieć w sobie urazy), poznałam też pewnego księdza, który- z przykrością to piszę, najpewniej zastąpi mojego poprzedniego spowiednika (nie tylko dlatego, bo mnie nawrócił, ale też dlatego, że był dla mnie przyjacielem), ale widocznie tak też musi być. Może tamten ksiądz wypełnił już rolę w moim życiu, a nowopoznany pomoże mi wspiąć się na wyższy szczebel mojego sacrum? Niektóre z tych zmian są bolesne, ale jakoś tak ufam Bogu i mam tę świadomość, że Bóg wie, co dla mnie najlepsze i wie, jak pokierować moim życiem, mimo że to nie musi pokrywać się z tym, jak ja chciałabym, aby ono wyglądało.

    Nie wiadomo, kiedy minie Ci ten stan. Czasami Bóg pozwala na cierpienie. Pamiętaj, że On nie obciąży Cię niczym, czego nie byłabyś w stanie przejść. Poczytaj o "nocach ducha" Matki Teresy z Kalkuty- możesz się troszkę zdziwić, kiedy zobaczysz, że nawet święci mieli swoje problemy. Głowa do góry, zaufaj Chrystusowi. Ja pomodlę się za Ciebie, być miała siłę i nie traciła nadziei.

    Ps. Nie chcesz rozmawiać z Bogiem? Powiedz Mu to, powiedz, co Cię w Nim wkurzyło. Bóg mówił "chodźcie i spory ze Mną wiedźcie". I szukaj alternatywnych sposobów modlitwy. Może udzielasz się artystycznie? Jeśli tak, to ofiaruj swoją pracę Bogu jako modlitwę właśnie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bogu zależy na Tobie o wiele bardziej niż Tobie na Nim :)
    On nigdy nie odpuści, nigdy Cię nie zostawi.
    Myślę, że jesteś na właściwej drodze, że masz właściwą postawę w sercu-pragniesz Go, szukasz Go :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Hej, byłaś u mnie na blogu ale usunęłaś komentarz, szkoda, pomyślałam że jednak zajrzę. Wiesz co, to jest chyba tak zawsze że czasem trudno określić swoje uczucia, znaleźć jasne odpowiedzi. Ja też czasem nie potrafię. Trzeba walczyć o ten spokój duszy bo warto:) polecam blogi z mojej linkowni, ja z nich z każdą nową notką odnajduję inspiracje. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziś musisz, jutro chcesz. Dużo wody musiało upłynąć, zanim sama przeszłam przez tę magiczną granicę do 'chcenia'. Tobie życzę wytrwałości, bo wybrałaś drogę ciężką, ale najlepszą z możliwych. Powodzenia i do zobaczenia w Niebie! :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ależ modlitwa, w której nie czujesz, żebyś rozmawiała z Bogiem wcale nie jest bezwartościowa! Wręcz przeciwnie. Jest wielkim świadectwem woli. Nie jest powiedziane, że masz się dobrze czuć na modlitwie. Czucie jest najmniej ważne.

    Piszesz (w poprzednim poście), że Matka Teresa jest patronką tego bloga, że ją lubisz. Zajrzyj koniecznie do książki "Pójdź, bądź moim światłem".

    http://www.znak.com.pl/kartoteka,ksiazka,2084,%E2%80%9EP%C3%B3jd%C5%BA_b%C4%85d%C5%BA_moim_%C5%9Bwiat%C5%82em%E2%80%9D._Prywatne_pisma_%E2%80%9E%C5%9Awi%C4%99tej_z_Kalkuty%E2%80%9D.html

    Matka Teresa bywa nazywana Matką Teresą od nocy ciemnej. Od ciemnej nocy ducha, od "nieczucia" obecności Boga.
    Jest patronką bloga... myślę, że może być przede wszystkim patronką tego, co właśnie teraz przeżywasz.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń